1 funt szterling = PLN
Pogoda w Luton
Luton
+10°C
Dzisiaj jest: 2.5.2024
   accidentZigZag-Baner pierogarnia banner 170x200  
polbud OMEGA POPRAWIONE   SZKOLA INTERNETOWA BANER
 SHA baner  

O WYJAZDACH, POWROTACH I INNYCH DYLEMATACH MORALNYCH

Spis treści

Poproszony o napisanie artykułu na temat powrotu do ojczyzny musiałem od razu przyznać uczciwie, że wciąż ostatecznie Anglii się nie wyrzekłem. Moja historia jest o tyle inna, że dla mnie powroty są już chlebem powszednim. Wcale nie z wyrachowania, ale tak się złożyło, że los lubi płatać mi figle. A może mam to w horoskopie? Skłonności do podróży i częstych zmian miejsca zamieszkania? Czasem, w głębi duszy wydaje mi się, jakby ktoś już dawno temu rzucił na mnie przekleństwo i od tego czasu nie potrafię znaleźć swojego miejsca. Tym razem wydawało się, że decyzja zapadła na poważnie: wracam!

KTO TRZY RAZY WRACA…

Dwa razy wracałem do Polski zza oceanu, a teraz stąd, z Peterborough, skąd i tak przecież było o wiele bliżej. Mój pierwszy wyjazd do Stanów miał miejsce tuż po studiach. Byłem ciekawy świata, miałem dwadzieścia pięć lat i wydawało mi się, że cały świat stoi przede mną otworem. Byłem wciąż przed początkiem kariery zawodowej, nie miałem zobowiązań rodzinnych, czułem się wolny, a że natrafiła się okazja, wydawało mi się, że takie doświadczenie będzie czymś dobrym dla mnie, a przy okazji pozwoli mi zdobyć nowe doświadczenie za granicą, zobaczyć kawałek innej części świata, podszlifować język i tak dalej, i tak dalej. Na malowniczo położonej wyspie w południowej części Florydy przemieszkałem rok. Wpadłem wtedy w wir hotelarsko – wypoczynkowego środowiska pracy, co bynajmniej, jak na ironię, nie kolidowało zbytnio z moim humanistycznym wykształceniem. Zawsze interesowało mnie poznawanie nowych ludzi i wielokulturowość, dlatego też pomimo, że nie wykonywałem tam pracy czysto intelektualnej, nie przeszkadzało mi to. Odkładało się jakieś tam dolary (wtedy dolar miał jeszcze inną moc, choć szczerze mówiąc, były to już początki końca jego potęgi, które zaczynały mieć miejsce po 2000 roku), miło spędzało się czas w towarzystwie nowych przyjaciół, zaś w powietrzu czuło się tę nieujarzmioną tęsknotę za krajem, którą często trudniej zrozumieć, kiedy czyta się o niej w książkach, łatwiej natomiast, gdy dotyka ona bezpośrednio nas samych.

Tak, tęsknota… to rzeczywiście nieujarzmiona siła, której nie można pokonać. Można nauczyć się z nią żyć i funkcjonować w codziennym otoczeniu, czując na ramieniu jej oddech, ale nie można jej zwalczyć ani zdusić w zarodku (ale poleciałem poetycko!). Pamiętam, że ostatnie tygodnie przed powrotem do kraju były już dla mnie bardzo ciężkie. Miałem bardzo realistyczne sny o Krakowie, gdzie mieszkałem przez kilka ostatnich lat w czasie studiów i z którym to miastem czułem się bardzo związany emocjonalnie. Śniłem o najbliższych witających mnie po powrocie oraz o spotkaniach z przyjaciółmi. Sny te nieraz, jakże realne sprawiały, że budziłem się smutny i bez humoru, kiedy docierało do mnie, że to nie była rzeczywistość. Po ataku na wieże World Trade Center we wrześniu 2001 roku poczułem się nagle zupełnie wyobcowany w Stanach i czułem wtedy, jak gdyby Ameryka w ogóle nie była mi potrzebna do szczęścia. Naprawdę dokuczało mi nagle jakieś wyobcowanie i pomimo, że przeżyłem tę tragedię w ludzkim rozumieniu, nie umiałem ubolewać nad nią jak inni Amerykanie. Tęskniłem za domem, za najbliższymi, mówiąc wznioślej – tęskniłem za Polską! Ekonomia na Florydzie rzeczywiście wtedy przymarła, hotele opustoszały, na wiele dni uśmiechy poznikały z twarzy ludzi, brakowało turystów i dopiero po jakimś czasie dało się zaobserwować, jak z dnia na dzień wszystko to powoli, jak gdyby ciężkimi krokami i z wielkim trudem, powracało do normy.

LISTOPAD 2001 - POWRÓT

Pamiętam, że Okęcie przywitało mnie prawie przymrozkiem, co po roku czasu spędzonym w tropikalnych niemal temperaturach Florydy wywołało u mnie wstrząs termiczny. Pamiętam, że była to najgorsza zima mojego życia – tak mi się wtedy wydawało i tak zapamiętałem ją do dziś. Marzłem prawie przez cały czas i to nieważne, jak ciepło byłem ubrany. Równocześnie byłem wtedy szczęśliwy. Przez tydzień, dwa, trzy czułem się cudownie w Polsce. Szybko jednak, jak na ironię, sytuacja zaczynała się zmieniać.

Po kilku tygodniach, kiedy zimowa szarość krajobrazu polskiego zaczęła do mnie docierać (może była to szarość miasta?), zacząłem każdej nocy, przez jakiś miesiąc chyba, miewać ten sam sen, noc w noc, że jestem na słonecznej, czystej i kolorowej Florydzie, że chodzę po plaży, nad głową kołyszą się zielone palmy, zaś błękitne fale Atlantyku rozbijają się o piaszczysty brzeg. Wtedy szybko, bo po kilku tygodniach zrozumiałem znowu, że… tęsknię… za Stanami. Nie wiem, czy potrafiłbym to wyjaśnić, ale wtedy chyba nawet tęskniłem do tego uczucia tęsknoty, które ogarniało mnie tam, kiedy byłem z dala od kraju i najbliższych. Nawet ukochany Kraków nie był w stanie tej tęsknoty powstrzymać.

 

 

 W temacie podjęcia pracy zawodowej w kraju nie odniosłem wielkiego sukcesu. Wykorzystując inne talenty dostałem pracę w małej firmie w Krakowie, gdzie zajmowałem się grafiką komputerową. Niestety, pracując u prywaciarza czułem się (jak wszyscy tam, choć mnie ciągle wydawało się, że jeszcze mam wybór) nad wyraz eksploatowany. W czasie dużych zleceń siedzieliśmy w biurze od świtu do nocy. Często zabierałem pracę do domu, ale szefa nie obchodziło, że przepracowywaliśmy o wiele więcej godzin, niż to było ustalone. Naturalnie za dodatkowe godziny nie mieliśmy wynagrodzenia. Rzuciłem więc tę pracę z dnia na dzień, kiedy moje nerwy już tego nie wytrzymywały. Później znowu poszukiwania. Tygodnie upływały, oszczędności rozchodziły się szybko, wszystko to sprawiało, że czułem się poirytowany.

MARZYŁ MI SIĘ WOJAŻ DO STANÓW

Wiem, że to być może była moja asekuracja, jakaś zamaskowana furtka dająca mi poczucie bezpieczeństwa i dzięki której czułem się bezpiecznie. Przypomniały mi się wtedy słowa jednej kobiety, które zasłyszałem kiedyś jako nastolatek. Wróciła do kraju po roku życia w Kalifornii i powiedziała, że jeśli ktoś raz zobaczy Amerykę, nigdy nie zazna już spokoju w swoim sercu. Wtedy nie rozumiałem jeszcze wagi tych słów, nie miałem pojęcia o ich prawdziwości czy trafności. Wtedy, jako nastolatek, słuchałem jej opowieści o Ameryce tak, jak dziecko słucha baśni o magicznych, cudownych, choć nieistniejących krainach. Nagle miałem już kupiony bilet do Miami. Wtedy, jak na ironię, dostałem propozycję pracy w jednym z ogólnopolskich wydawnictw z siedzibą w Krakowie. Zawahałem się na moment, że może jednak byłaby to dla mnie jakaś szansa w kraju. Przeszedłem cały proces rekrutacji i… kiedy zostało nas dwóch (rzekomo z ośmiu setek kandydatów), zdecydowałem, że przyznam się otwarcie, iż jednak wyjeżdżam. Dodatkowo zawahałem się, kiedy szef rekrutacji powiedział mi, iż byłem ich faworytem. Decyzji jednak już nie zmieniłem.

CZY TO BYŁA SŁUSZNA DECYZJA?

Ja umiem na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć. Czemu? Jeśli miałoby się do wyboru dwie ścieżki i wybrałoby się jedną, to jaki sens byłoby rozważanie później, co mogłoby przytrafić się, gdyby poszło się inną drogą? Życie, jak mówią, jest ciągiem wyborów i dlatego trzeba być przygotowanym na ich dokonywanie. One nie dokonają się za nas, a gdyby rzeczywiście dokonywały się za nas lub ktoś za nas by ich dokonywał, wtedy nie moglibyśmy mówić o odpowiedzialności za swoje decyzje. Uważam, że wtedy życiu brakowałoby smaku.

Ponownie przemierzyłem Atlantyk. Kiedy leci się tak daleko, samemu, bywają chyba takie momenty, kiedy może nawet strach ściska za gardło? Wylot z Okęcia miałem wcześnie rano i pamiętam, że wtedy tam, na lotnisku naszła mnie taka refleksja, że przez chwilę poczułem się bardzo samotny. Taki ścisk w gardle. Może to właśnie był strach? Na szczęście nie trwało to długo i na szczęście już nigdy więcej takie uczucie nie przeszyło mnie.


 ZNÓW BYŁEM W STANACH

Dawni przyjaciele, których wciąż miałem tam wielu, przyjęli mnie bardzo ciepło i czułem się prawie jak wśród rodziny. To ważne w takich sytuacjach, żeby nie być samemu. Z pracą też nie było większych problemów, bo miałem już dobre kontakty z poprzedniego pobytu. Tym razem, muszę przyznać, że po rozczarowaniach, jakie spotkały mnie w Polsce, naprawdę mocno zaraziłem się amerykańskim „bakcylem” i bardzo, ale to bardzo ciężko było mi nawet myśleć o powrocie do Polski. W Stanach spędziłem wtedy trzy lata i wydawało mi się, że to nieskończoność. Jechałem tam na pół roku. Wyjeżdżałem ku wielkiemu zdziwieniu najbliższych przyjaciół, którzy nie rozumieli, dlaczego opuszczam kontynent i dlaczego wyzbywam się możliwości, by tu pozostać, żyć i śnić wraz z innymi ten „amerykański sen.” Nie było mi łatwo powrócić, naprawdę. Z jednej strony trzy lata mogą wydawać się krótkim okresem, zaś dla mnie, jak już wspominałem, była to wieczność. W tym czasie odkładałem swój powrót do kraju dwa, może trzy razy. Kiedy wyjeżdżałem wielu z moich przyjaciół, czy znajomych pozostawało tam. Oni próbowali wrócić pięć, a może dziesięć razy. Znam to uczucie… te myśli: „Wrócę teraz, na Wielkanoc…”, a kiedy święta zbliżają się szybkim krokiem – „Jeszcze nie, jeszcze pół roku, lepiej na Boże Narodzenie powrócić.” Zimą znowu wydaje się, że jednak wiosna jest odpowiedniejsza na powrót.

Wtedy, gdy wracałem ze Stanów miałem już w zamyśle plan awaryjny, którym była dla mnie Wielka Brytania. Skoro znałem język miałem nadzieję, że będzie mi łatwiej egzystować w miejscu, gdzie nie będzie problemów z komunikacją. Nie oznacza to jednak, że wcale nie próbowałem podjąć pracy w kraju! Po powrocie byłem na kilku rozmowach, ale właściwie na tym się skończyło. W czasie jednej z takich rozmów zapytano mnie, dlaczego nie wyjechałem jeszcze do Irlandii, bo ludzie obecnie tam wyjeżdżają. Tak się więc skończyło. Na rozmowach.

W międzyczasie ożeniłem się i wyremontowałem mieszkanie, więc powód do pozostania w Polsce był duży. Tym bardziej, że moja żona nie była zwolenniczką wyjazdów zagranicznych. Nie była zadowolona ze Stanów, kiedy jeszcze nie byliśmy małżeństwem, natomiast co do Anglii miała jednak nieco lepsze zdanie. Może dlatego, że odległość mniejsza i sama kiedyś bywała u przyjaciół jej rodziny w Nottingham?

Umowa jednak była taka, że ja pojadę pierwszy do UK, ażeby się rozejrzeć i jak to się mówi, przygotować grunt pod przyjazd żony. Było mi o tyle łatwiej, że miałem już w Anglii dobrego kumpla ze studiów, który z żoną mieszkał w Peterborough od kilku miesięcy, dlatego też skierowałem się właśnie to tego miasta.

TO BYŁA MOJA PIERWSZA WIZYTA W ANGLII

Nie ukrywam, że byłem rozczarowany warunkami. W porównaniu ze Stanami, to było tak, jak gdyby ktoś rzucił mnie do jakichś slumsów. Może, gdybym miał więcej szczęścia i moi przyjaciele mieszkali już w jakimś super apartamencie, wtedy moje wrażenia byłyby lepsze? Oni sami jednak toczyli nie najlepszy jeszcze los świeżo przyjezdnych. Trafiłem wtedy na Russell Street, do zatęchłego trzypokojowego domu, w którym oprócz przyjaciela i jego żony mieszkała jeszcze para młodych Polaków. O ile od frontu szereg domów wyglądał jeszcze znośnie, o tyle od tyłu zabudowania naprawdę przypominały mi jakieś slumsy: zaplute podwórka, pełne śmieci i starych, rozmokłych od deszczu i wilgoci mebli, a jeszcze te rury kanalizacyjne ciągnące się po budynkach (to przecież uroki angielskiej architektury). Przygnębiała mnie pogoda, bardzo mało słońca i dodatkowo prawie każdy dzień, o ile akurat nie padało, był szary.

PRACĘ JEDNAK ZNALAZŁEM W MIARĘ SZYBKO

Z moim doświadczeniem hotelarskim uparłem się na pracę w hotelu, ale w porównaniu z Key West czy Miami, Peterborough nie można było uznać za typowo wypoczynkową miejscowość, stąd i pole manewru było o wiele mniejsze. Roznosiłem swoje CV po hotelach, wysyłałem je e-mailem do większych (których było zdecydowanie mniej) i mniejszych hotelików w mieście, aż w końcu trafił się odzew. Po dwóch czy trzech spotkaniach wiedziałem już, że za kilka tygodni rozpocznę pracę w małym hotelu w Peterborough. Cóż, nie były to Stany, ale miałem pracę, zdobywałem kolejne doświadczenie, jakieś pieniążki się zarabiało i jakieś udawało się odłożyć.

Po kilku miesiącach dołączyła do mnie żona, a za półtora roku urodziła nam się córeczka. Wtedy, muszę przyznać, nasze spojrzenie na życie poza granicami Polski trochę się zmieniło. Mieszkaliśmy nadal w Peterborough, choć ja, odkąd urodziła się córka, pracowałem już w jednym z bardziej znanych (i bardzo starych!) hoteli w malowniczym miasteczku z kamienia – Stamford. Przyznaję, że żona była uwiązana przy dziecku, zaś ja sam, pomimo dużych starań, nie miałem aż tak wiele czasu, aby zająć się dzieckiem i dać żonie odetchnąć od domowych obowiązków. Starałem się, ale mimo wszystko mi to nie wychodziło. Nieraz zmęczenie brało górę. Brakowało nam też przyjaciół w naszym wieku, przede wszystkim znajomych z dziećmi, Polaków, z którymi nasza córka mogłaby się powoli zacząć integrować. To był taki moment wtedy, że wielu naszych dobrych znajomych wyjechało do innych miast lub wróciło do kraju. Czuliśmy się trochę osamotnieni. Żona chyba bardziej, bo ja jeszcze miałem pracę i kontakty z ludźmi, choćby nawet tylko w godzinach pracy. Dodatkowo nasze rodziny w Polsce próbowały zasugerować nam powrót.

Powoli zdaliśmy sobie sprawę (choć pewnie wielu czytelników nie zgodziłoby się z tym), że dla dziecka… dla wychowania i rozwoju, jednak lepszym miejscem będzie ojczysty kraj. Tutaj w Peterborough zdawaliśmy sobie sprawę, że nigdy nie będziemy u siebie. Nawet, jeśli zostaniemy na zawsze, na stałe, to nasze dziecko, choć urodzone w Anglii, będzie tylko dzieckiem urodzonym w Anglii, może nawet nie dzieckiem polskich imigrantów, a Polaków żyjących w Anglii. Gdyby córka urodziła się nam w Stanach od razu dostałaby amerykański paszport i obywatelstwo, tutaj nie była u siebie pomimo, że mieliśmy już z żoną status rezydentów.

Myśl o dobru dziecka była głównym powodem, dla którego zdecydowaliśmy się opuścić Peterborough. Oboje byliśmy przekonani, że nie będzie nam łatwo z pracą w Polsce, dlatego nastawialiśmy się na prywatną działalność. Żona wystartowała w konkursie na unijny projekt biznesowy i póki co (tfu, tfu, żeby nie zapeszyć!) idzie jej dobrze, ja sam pewnie jeszcze wskoczę na jakieś studia podyplomowe, żeby mieć o jeden papierek więcej, nim na poważnie rozpocznę swoją działalność.

ANGLII DO KOŃCA SIĘ NIE WYRZEKŁEM…

Mam nadzieję, że będę bardzo często bywał w Peterborough, nie na długo i nie na stałe, moim celem jest, aby były to raczej wizyty biznesowe, kilkudniowe delegacje, jak można by to określić. Cieszy mnie teraz, kiedy mogę spędzać dużo czasu z rodziną. Cieszy mnie, gdy widzę moją córkę biegnącą po podwórku, szczęśliwą i roześmianą, bawiącą się z rówieśnikami. Czuję się dobrze nawet wtedy, gdy wsiadam w samolot i wyjeżdżam na tydzień, ale wiem, że moje „dziewczyny”. zostają w świeżutkim, suchym, wyremontowanym i przytulnie urządzonym (wcale nie bogato czy snobistycznie!) mieszkanku.

Ja sam, fakt, mam coś z natury wędrowca i dobrze adaptuję się do nowych warunków, nie każdy jednak musi być taki sam. Jak powiedziałem wcześniej, wracałem już trzy razy i za każdym razem mocno wierzyłem, że to był mój ostatni powrót. Życie jednak jest ironiczne i często nie można przewidzieć kaprysów losu. Więc… kto wie? Wiem na pewno, że są w życiu priorytety i dla mnie jednym z takich priorytetów jest teraz rodzina i jej szczęście, dlatego, jeśli nawet życie w podróży czy biznes związany z kontaktami w Anglii stanie się moim celem, to muszę poszukać kompromisu tak, aby wszyscy byli zadowoleni, aby moja rodzina była zadowolona!


WIEM, ŻE WIELU NIE ZGODZI SIĘ ZE MNĄ

Wielu pomyśli, że zwariowaliśmy rezygnując z życia w Peterborough i decydując się na wychowywanie naszego dziecka w kraju. Cóż, opinii może być tyle, ilu jest ludzi.

Nie ukrywam, że wiele rzeczy irytuje mnie w Polsce. Ot, chociażby zima, której po kilku latach życia w karaibskim niemal klimacie, nie potrafię znieść. Zima w Anglii nie bywa najgorsza, przynajmniej nie w Peterborough. W Polsce marznę i okropnie denerwują mnie zamarzające zamki w drzwiach samochodu, czy błoto na ulicach i pozimowa chlapa. Denerwuje mnie często pesymizm naszych rodaków, bezgraniczna głupota polityków, a w urzędach imbecyle, których najchętniej wysłałbym jeszcze raz do szkoły. Fakt, denerwują mnie psy robiące, gdzie popadnie na ulicach, chodnikach i trawnikach, a może raczej denerwują mnie ich właściciele nie przejmujący się zbytnio uprzątnięciem po swoich pupilkach. Irytuje mnie postawa pracodawców, którzy dają odczuć, że skoro tyle lat przesiedziało się za granicą, to znaczy, że człowiek albo nie będzie w stanie dobrze pracować za polskie wynagrodzenie albo takiej pracy w ogóle nie będzie chciał podjąć. Wiele rzeczy mnie irytuje, ale to nie oznacza, że życie poza granicami kraju jest rajem. O tym wiedzą wszyscy, którzy na taki wyjazd się zdecydowali. To nic, że w Anglii czy w Stanach załatwi się mnóstwo spraw przez telefon, a u nas trzeba godzinami biegać po urzędach lub dzwonić pod numery, pod którymi nikogo żywego nigdy nie uchwycimy. To nic, że w Anglii dostaniemy pisemną lub elektroniczną odpowiedź na każde, najbardziej nawet błahe pytanie, zaś w Polsce możemy o takiej odpowiedzi zapomnieć, nawet, jeśli byliśmy na tyle naiwni, żeby jakiekolwiek zapytanie wystosować. Fakt, że pod wieloma względami w Anglii żyje się łatwiej. Dolar czy funt potrafi ą zmieniać ludzi. Zaobserwowałem takie sytuacje wiele razy. W pułapki te często wpadają młodzi ludzie. Żyjąc wygodnie często zapominamy o wielu wartościach, których nas nauczono, czy w duchu których byliśmy wychowywani. Nieraz poddane próbie rozpadają się wieloletnie przyjaźnie, znajomości, nawet małżeństwa. Siła pieniądza potrafi być narkotyczna (sam przyznaję, że mnie też zmieniła, ale dużo wysiłku włożyłem w to, aby nie dać się jej omamić i mam nadzieję, że… udało mi się!) i często ma działanie destruktywne.

Ja nie jestem ani wzorowym patriotą ani też człowiekiem, który chciałby dożywotnio wyrzec się dostatniego życia, a przynajmniej możliwości godnego funkcjonowania w społeczeństwie. Nie chcę biedy dla siebie ani, broń Boże, dla swojej rodziny w imię wyższych racji czy ideałów! Chcę czegoś innego. Chcę szczęścia dla siebie i swoich najbliższych!

Może znowu wyda się to komuś nielogiczne, ale pewnie gdybym wciąż był kawalerem – nie mężem i nie ojcem – wybrałbym życie wygodniejsze, może w Anglii, może w Stanach lub Australii, którą zawsze chciałem poznać. Oczywiście, że każdego dnia tęskniłbym za krajem, pozostawionymi daleko członkami rodziny i przyjaciółmi, ale żyłbym łatwiej i wygodniej chyba.

Pytanie tylko, czy byłbym wtedy spełniony? Czy byłbym do końca szczęśliwy? Znowu się powtórzę, ale życie to nieskończony ciąg dokonywanych przez nas wyborów. Dokonujmy ich więc i żyjmy przekonani lub nie o ich słuszności! C’est la vie!

ADW

Felieton zostal opublikowany w PMagazynie (01/2010)

Dodaj komentarz


Kod antyspamowy
Odśwież

PROMOWANE OGŁOSZENIA:
carworld new
ABC